GRUBY NA WAKACJACH

    

   GRUBY NA WAKACJACH 

    Dosyć już tej polityki! Po elektryzujących dla większość z nas wyborach, związanych z nimi niepewnościami i ogólnie napiętych gumek w rajtach, Gruby wychodzi naprzeciw ogólnospołecznemu spięciu łydek. Wróćmy do czegoś przyjemniejszego niż rozmowy o tym, kto, jak i dlaczego ma nami rządzić. Teraz wszystko w ich rękach, a przede wszystkim w głowach. Reasumując - apeluję do Was, koalicjo: nie spierdolcie tego, proszę! 
Ze mną się nie napijesz? 
    Wróćmy do meritum! Dubaj, Barcelona, Bali, a może morze, góry lub Mazury? Kochane wakacje! Sposób spędzanie przez nas wolnego czasu przybiera różne formy, jednak - sądząc po relacjach moich znajomych z „fejsa” - najczęściej są to podróże. Niektórzy wybierają jeszcze remonty, ale tym zajmiemy się w innym odcinku. Obserwując wojaże ludków w social mediach, można wyróżnić trzy główne, powtarzające się trendy: Grzanie dupy na plaży - gdzieś w ciepłych krajach, polskich  kurortach nadmorskich tudzież w kompleksach wypoczynkowych, gdzie bądź. Bieganie po wielkich aglomeracjach w celu zobaczenia czegoś, co widzieliśmy w książkach do geografii z lat 90. Opcjonalnie - ziomkowie i ziomkinie (adaptując się do obecnej poprawności feminatyw, dlaczego nie?) mieszkający poza naszym pięknym krajem, wybierają odwiedziny swojej ojczyzny. Osobiście po tym ostatnim wyborze, czyli podróży do kraju nad Wisłą, wracam do rzeczywistości dłużej niż po każdych innym wypoczynku. 
    Będąc w Polsce, na wyczekiwanym urlopie, uczestniczymy w swoistym treningu asertywności - permanentnego treningu. Każde spotkanie znajomej „mordeczki” kończy się, a chcąc być bardziej precyzyjny właściwie zaczyna, od wzięcia udziału (oczywiście bez zgłaszania chęci) w naszym drugim sporcie narodowym. Niestety, nie jest to siatkówka… I zanim się zorientujesz, stoisz już w sklepie „z płazem” i pewnym głosem intonujesz: "to jeszcze tę połóweczkę Pani poda... kierowniczko." A to tylko aperitif! Mała rozgrzewka przed daniem głównym - kolejnymi siedmioma butlami. Ćwiczenie silnej woli po usłyszeniu: „Ze mną się nie napijesz?” to jakiś inny wymiar. Czasami mam wrażenie, że odmowa na tendencyjne pytanie obligatoryjne podlega karze pozbawiania wolności do lat trzech! Nikt przecież nie chce świadomie łamać prawa! Napijmy się więc! Wobec tego - wasze zdrowie! 
Nanga Parbat. 
    Jest jeszcze inna forma urlopowania, którą ja osobiście reflektuję najbardziej: festiwale, koncerty, imprezy etc. Doświadczanie muzyki na żywo kompletnie ładuje moje wewnętrzne baterie. Nigdy nie byłem fanem leżenia na piachu z drinkiem w ręku, którego darmowy pobór z hotelowego baru wyznacza kolor opaski na nadgarstku. Nie lubiłem też biegać po tych wszystkich hiperaglomeracjach i oglądać obiektów, które ktoś kiedyś krzywo wybudował. Jak też cię to wkur… denerwuje - „internety” przychodzą z pomocą. Bez zbędnego tracenia czasu na przemieszczanie się, znajdziesz tu wszystko. Zdałem sobie z tego sprawę, gdy pewnej zimy „zdobyłem” wszystkie ośmiotysięczniki na naszym globie. Nie marznąc, nie tracąc czasu i hajsu, popijając herbatkę z prądem przy akompaniamencie jamajskich dźwięków… Po prostu - byłem na wszystkich i tyle! Dzięki szpieguskom z Google i ich specjalnej stronie okazało się, że możesz w trójwymiarze podziwiać widoki skąd tylko zechcesz. Ba! Możesz pospacerować sobie ulicami Nowego Yorku za pomocą komputerowego gryzonia! Dzięki zrobionym zdjęciom i technologii 3D jesteś w stanie - zaczynając od najwyższego szczytu na świecie, czyli Mount Everstu, po najniższy z nich, Sziszapangmę - znaleźć się na wszystkich wierzchołkach naszej planety! W jedną noc, bez pomocy Szerpów i butli tlenowych! Niesamowite! 
    Odkryłem to parę lat temu, w momencie głośniej akcji ratunkowej na Nanga Parbat. Niejaki Tomasz próbował tam wleźć z francuską himalaistką. Bez zorganizowanej wyprawy z „membersami na tlenie”, bez Szerpów pomagających w rozbijaniu obozów i zakładaniu poręczówek. Na lekko. Parę łaszków, dobry śpiwór i namiot. Kolo tak się zawziął, że po kilku wcześniejszych nieudanych próbach, nadal chciał wejść na tę przeklętą, pośród lokalnych wierzeń, górę. W końcu mu się udało! Niestety, podczas zejścia doznał obrzęku mózgu i innych gówien, które pojawiają się w strefie śmierci, czyli powyżej ośmiu tysięcy metrów - nawet dla doświadczonych himalaistów. Z moimi dokonaniami w Sudetach, strefa wychodzenia z fizycznego komfortu kończy się na dwóch tysiącach. Pan Tomek nie przygotowywał się wchodząc na Śnieżkę. Miał chłop doświadczenie. Szkoda, że nie pomogło mu to w walce z warunkami tam panującymi. Został na górze już na zawsze...
    Skłoniło mnie to wówczas do refleksji: dlaczego ludzie narażają swoje życie i cierpienie najbliższych dla swoich, trochę jednak chorych, fantazji? Podróżują w niebezpieczne rejony, gdzie za jeden mały błąd mogą zapłacić najwyższą cenę. Ja rozumiem adrenalinę i mierzenie się ze swoimi słabościami, ale nie za wszelką cenę.
    Tamtej zimy postanowiłem przy pomocy mapy 3D zwiedzić wszystkie te śmiertelne szczyty. Z tlenem dostępnym w moim skromnym salonie, siedząc w ciepłym fotelu, popijając… Udało się! Byłem na wszystkich i nawet nie zmarzłem. Po zdobyciu korony Himalajów i Karakorum zabrałem się za zwiedzanie Europy. Krzywa wieża w piźdz… w Pizie, Koloseum, Luwr, Sagrada Familia - w jeden dzień, bez dodatkowego tlenu i bez biegających wokół śliskich magików, którzy bardziej niż pomoc oferują problemy. Jak nie chcesz zwiedzać zabytków, możesz wirtualnie pochodzić ulicami Łodzi czy Radomia. Bez wpierdolu - na lekko. Po zwiedzaniu starego kontynentu wyruszyłem na zachód. Będąc wielkim fanem NBA, odwiedziłem wszystkie areny poszczególnych drużyn. Zatrzymywałem się jednocześnie przy tych historycznych obiektach, żeby nie było. Od Statuy Wolności, przez Wielki Kanion, prosto na Golden Gate. W jeden dzień…nooo, może dwa - max! I tak - byłem w sumie wszędzie, gdzie chciałem być. Hajsu za dużo nie straciłem, tyle co na prowiant do salonu. Naprawdę polecam. 

Małe oczy. 
    Ja, uzbierane w swojej „śwince-skarbonce” oszczędności na wakacje, wydaję na wydarzenia muzyczne. Dźwięki na żywo, przypadkowo spotkani ludzie, cały ten imprezowy klimat pomagają mi naładować baterie i totalnie się zrelaksować. Do tego można stracić parę kilo w następstwie brykania do ulubionej muzyki. Osobiście jestem wielkim fanem dźwięków rodem z Jamajki (również zwiedziłem dzięki internetowemu szpieguskowi). Zamiłowanie właśnie do takich melodyjek to prawdopodobnie naleciałości po festiwalu odbywającym się kiedyś w moim rodzinnym mieście, czyli Wodstoocku. To właśnie wtedy, po raz pierwszy jako nastolatek, spotkałem tę kulturę. Wówczas moją największą uwagę przyciągnęli ludzie w dziwnych włosach, którzy wystukiwali na swoich bębnach wprowadzające w trans rytmy. Między nimi unosił się dziwny zapach, a uśmiech rozpościerał się na każdej twarzy... i te małe oczy. Wszyscy mieli przymknięte powieki. I tak w 1997 roku, mając 14 lat, poznałem muzykę reggae. Nieco później poznałem sekret wydobywającego się zapachu i zamkniętych powiek... 
    Od tego czasu, w miarę dostępnych możliwości, starałem się więcej słuchać i rozumieć przekaz tych tjunów. Od kaset i niezbędnych do nich ołówków, przez ściąganie ze śliskich źródeł muzy z internetu, po działające obecnie platformy online, które dopasowują się do twoich potrzeb i wiedzą szybciej od ciebie, czego chcesz posłuchać. I tak, od dziewięćdziesiątego siódmego, większość zagospodarowanych pieniędzy i wolnego czasu przeznaczałem na koncerty i festiwale, które kultywowały jamajskie dźwięki. Reggae, rock steady, ska, dancehall, dub, ragga, raggamuffin... Okazało się, że reggae to nie tylko rytmiczne plumkanie. Jedni grają tak, że można zasnąć, inni mają więcej energii, a jeszcze kolejni, budują swoje własne zestawy grające, żeby z głośników wydobywał się głęboki bas, wprawiający słuchaczy we wspomniany trans. Ostatnio basowy masaż szczególnie przypadł mi do gustu. Wielki szacunek dla wszystkich sound systemów! 
    Na samym początku większość tych wszystkich polskich festiwali, które odwiedzałem, były dla mnie poznawczą przygodą. Później zauważyłem, że wracam z tych wydarzeń niczym Buddah po przebudzeniu - odprężony, zrelaksowany, naładowany pozytywnym myśleniem i planami na przyszłe działania. Zajebiste uczucie! Widziałem i słyszałem wszystkich moich ulubionych artystów. Płakałem ze szczęścia w Bielawie, gdy swój koncert grał Beenie Man i na Reggaejam, gdy byłem pod sceną, podczas show Ward 21. Tego nie zobaczysz na Google Earth ani na żadnej innej stronie. Musisz tam być! Poczuć tę atmosferę, tę muzykę, te zapachy, zobaczyć tych wszystkich uśmiechniętych ludzi... To zupełnie coś innego niż zwiedzanie Rzymu czy Paryża. Pragmatyczna decyzja o spędzaniu wolego czasu, która naprawdę ładuje cię od wewnątrz. 
ORF. 
    Jednym z moich ulubionych festiwali w Polsce jest Ostróda Reggae Festival. Odbywająca się na zachodnich Mazurach impreza to największy tego rodzaju event w kraju. Zamiast lecieć na plaże znajdujące się na południu Europy, postanowiłem naładować baterie na ORF-ie. Co ciekawe, poniesione koszty są porównywalne z zagranicznymi wycieczkami proponowanymi przez biura podróży, ale co tam - chodzi o wypoczynek i regenerację. Na pewno byłoby taniej, gdyby nie moja natura „francuskiego pieska” - po spaniu w namiocie czuję się bardziej zmęczony niż po leżeniu w klimatyzowanym pokoju… Poza tym - nie mam namiotu. 
    Zarezerwowałem hotel, bilety i poleciałem. Już w pociągu do miejsca mojej destynacji poznałem przyjaznych ludzi, którzy zaprosili mnie do wspólnej konsumpcji wiadomo czego (sport narodowy – nie odmówisz). Wszyscy uśmiechnięci i pozytywnie nastawieni. Bez uprzedzeń, podziałów, oceniania innych… Każdy z nas wie, po co tam jedzie. 
    Trzy sceny z różnym tempem do tańczenia, food trucki, stoiska tematycznych rzemieślników, światełka, nienaturalna mgła... Ma to w sobie naprawdę dużo magii. Pomimo tego, że pojechałem tam sam, od razu poznałem grupkę ludzi, z którymi imprezowałem do końca festiwalu. Żeby było zabawniej, notorycznie byłem mylony z jakimś bliżej nieokreślonym mi artystą. Pozowałem do zdjęć i z uprzejmością rozdawałem autografy. Na początku trochę mnie to onieśmielało, ale później nabrałem dystansu, wcieliłem się w rolę i zacząłem mieć z tego niezły fun. Dodatkowo sam fotografowałem się i pozdrawiałem znanych mi artystów, którzy luźno przechadzali się po okolicy. 
    Po czterech dniach totalnego szaleństwa, tańców i rozmów z randomowo spotkanymi ludźmi, aż ciężko wrócić do rzeczywistości. Aklimatyzacja po powrocie zajmuje dokładnie tyle samo, co przystosowywanie się do warunków panujących powyżej ośmiu tysięcy metrów. Jeszcze przez długi czas boli cię głowa, ale nadal to bardzo przyjemne uczucie.

                                            Jahneration - czyli goście z Francji 

Główna scena na ORF. Gratuluje organizatorom pomysłu gumowanej nawierzchni bo jako francuski piesek, nie miałem brudnych butów i kurzu w nosie...



Kabaka Pyramid - zdobywca nagrody Grammy za najlepszy album reggae w 2023r

Masla sound system i Pan Duże P

Dj Maken ( JVSS ) - Wielka postać na polskiej scenie sound systemów

Rafał czyli wokalista zespołu Tabu

Reggaenwalde. 
    Po koniecznej rekonwalescencji znowu poczułem festiwalowy głód. Tym razem wybrałem się do Darłówka na bardziej kameralny festiwal reggae. Schemat był podobny: podróż, hotel (francuski piesek – wiadomo), radośni ludzie i pozytywna muzyka. Nie obyło się również bez rozdawania autografów i tłumaczenia, dlaczego nie ma mnie na scenie. Grzecznie odpowiadałem, że ze względów finansowych, a następnie starannie podpisywałem podsuwane mi skrawki papieru. Ta impreza jest magiczna również z innego względu - po śniadaniu możesz iść sobie na plażę i poleżeć w oczekiwaniu na kolejną dawkę muzycznych wibracji. Wszyscy są pozytywnie i przyjaźnie nastawieni. Nieważne, czy jesteś fanem takiej muzyki, czy przyszedłeś tu, bo akurat jesteś na rodzinnym wypoczynku z "bąbelkami". Różnorodność nie ma znaczenia - liczy się przyjemna dla ucha muzyka i dobra zabawa. 
    Największą radość sprawiają mi nie miłośnicy takich klimatów, jak ja, ale ludzie „znikąd”, którzy zupełnie przypadkowo znaleźli się w tym miejscu. Wyglądają oni na naprawdę mile zaskoczonych. Tego również nie znajdziesz w Google Earth. Dwa dni szaleństwa i powrót do domu. Kolejna aklimatyzacja i … i… ciągle mało. To jak heroina – chcesz więcej i więcej. 
                              Vavamuffin - warszawska załoga zawsze w dobrej formie.
Leśny Dub. 
    Kolejnym moim przystankiem był dość nietypowy festiwal. Organizowany przez pasjonatów korzennych brzmień totalnie odbiegał scenariuszem od poprzednich. Całe wydarzenie zaaranżowane było w kaszubskim lasku...wróć... w kaszebskim zagajniku. Czy jakoś tak. Podróż tam nie była tak łatwa jak do poprzednich miejsc - należało wsiąść do pekaesu i po półtorej godziny wyskoczyć z autokaru, który przemieszczał się po kaszubskich rozdrożach. Tym razem nie było hotelu - wynająłem holenderski domek w pobliżu wydarzenia. Co ciekawe, miałem widok na stok narciarski. 
    Woda w kranie była prosto z pobliskiego stawu i każdego wieczora toczyłem niekończącą się walkę z pojawiającymi się szerszeniami, osami i innymi insektami zamieszkującymi ten urokliwy obszar naszego kraju. Wobec tego, że dotarłem tam dzień wcześniej, w odpowiedzi na zapytanie organizatora, zgłosiłem się na ochotnika jako pomocnik przy „budowaniu” festiwalowej wioski. Zakasałem rękawy i ruszyłem do roboty przy tworzeniu odpowiedniej scenerii. Po dotarciu do prywatnego gospodarstwa zostałem oddelegowany do prac konstrukcyjnych. Podszedłem do wskazanej ekipy i szybko zorientowałem się, że jedyne, co nas łączyły z konstrukcjami, to klocki lego. Polegliśmy przy rozciąganiu brezentu jako dachu dla strefy wypoczynku. Było wesoło, ale bez efektów. Następnie zostałem przydzielony do uprzątnięcia potencjalnego parkingu z wystających tam chaszczy i innych przeszkód uniemożliwiających swobodny przejazd. Na szczęście przenoszenie pociętych drzew nie wymagało już wiedzy z budownictwa. Później byłem odpowiedzialny za rozstawianie jednego z sound systemów. Noszenie i ustawianie ogromnych głośników poszło mi równie gładko jak usuwanie konarów. Ogrom pracy, jaki był tam do wykonania, poddawał w wątpliwość, czy uda się to wszystko ogarnąć. 
    Następnego dnia, ku mojemu zaskoczeniu, wszystko było przygotowane na tip-top. Do dzisiaj nie wiem, jak oni to zrobili, ale było wszystko - od rozstawionych soundów po ręcznie zbudowane prysznice i miejsce na odpoczynek zrobione w oborze. Powstał również namiot, który wcześniej zweryfikował nasze "umiejętności budownicze". Po rozpoczęciu się tego eventu i występach pierwszych artystów okazało się, że to ci sami ludzie, z którymi nie rozłożyłem płachty na dach czy przygotowałem parking. Ci artyści nie potrzebują nie wiadomo jakiego zaplecza - sami zbudowali sobie miejsce, by pokazać ludziom swoją pasję do muzyki. Zasuwali w pocie czoła, żeby dla grupki fanów zbudować nie tylko atmosferę, ale i odpowiednią przestrzeń. Może nie było tam europejskich gwiazd, ale byli tam prawdziwi miłośnicy wszystkiego, co związane jest z muzyką. Live and direct - na żywo i z bezpośrednim przekazem. Nie było tam rozdawania autografów - każdy był skupiony na otaczających go wrażeniach. Środek lasu, porozstawiane na trawie wielkie głośniki i płynący z nich bas ładował po raz kolejny moje wewnętrzne akumulatory.
Widok na stok 


Wejście na keszebski festiwal.

Dwa sound systemy ( Panda Dread i Pure Vibes)

Palarnia

Strefa relaksu :)




Plany 
    W te wakacje również planuję odwiedzić Ostródę. Niestety, leśny dub na Kaszubach nie ma swojej kontynuacji, ale dzięki poznanym tam ludziom zostałem zaproszony na Peunia Festiwal, który również zapowiada się undergroundowo - bo w miejscu, w którym się odbywa, nie ma stacji PKP… Na dziś nie mam pojęcia jak się tam dostanę, ale będę próbował. Ahoj przygodo! A wy, moje drogie „Misie”? Krzywa wieża, gorąca plaża, czy muzyczna podróż…, no chyba, że remont? Uważajcie na siebie i do zobaczenia gdzieś tam na jakimś szlaku. Piona!

PS. Trochę jednak polityki. 
    "Dupa-Jasiu" - jak mawiał jeden z moich nauczycieli w momencie, gdy jeden z nas nawijał mu makaron na uszy. Ów tekst o wakacjach zaczął powstawać krótko po wyborach parlamentarnych. Niestety, przyszła zima, a jak wiadomo, w tym okresie misie zapadają w sen zimowy - tak było i tym razem. Od wyborów parlamentarnych minęło już parę miesięcy i chciałbym sobie pozwolić na mały komentarz - a w zasadzie dwa! Na plus: Szymek (za prowadzenie obrad izby niższej polskiego parlamentu), kobiety Lewicy (walczą jak lwice, broniąc swoich młodych, a naprzeciwko mają całą dżunglę większych od nich ssaków) oraz nowy minister sprawiedliwości, prof. Bodnar (dostał chyba najtrudniejszy i najbardziej zabetonowany resort, gdzie w ostatniej chwili kompetencje prokuratora generalnego przeniesiono na prokuratura krajowego). Rozumiecie? Podwładny miał większe kompetencje od swojego szefa (sic!). 
    Na minus: Konfa i jej kukiełki - na czele ze strażakiem i obrońcą „polskiej Polski” oraz Panem „zapraszam na piwko”, który zniknął zupełnie (może cały czas czeka, gdzieś przy tym browarze). Cały PiS - nie spodziewałem się z ich strony jakiejś konstruktywnej opozycji, ale tak ogromnej hipokryzji naprawdę nie przewidywałem. Himalaje przy jej wielkości to jakieś ośle łączki. I znowu Szymuś - tym razem na drugim biegunie - za ślizganie się przy ustawie dotyczącej legalnej aborcji, która podobno była wpisana w umowę koalicyjną… Nu nu nu Panie Szymuś. 
    A, jeszcze jedno! Taki mały apel do wszystkich tych, którym się wydaje, że wrzucając na swoje portale społecznościowe „memy” albo polityczne komentarze czy filmy z rolnikami i ich obornikiem… którzy nagle się obudzili i stali się publicystycznymi komentatorami, a których edukacja w dużej części skończyła się na szkołach zawodowych albo - co gorsza - są inżynierami… Zajmijcie się może swoją branżą, albo w ogóle zajmijcie się czymś innym, a komentarze zostawcie tym, którzy naprawdę się na tym znają. I ponawiam swój apel z „Grubego na wyborach”: „Słuchajcie politologów, nie polityków” – to naprawdę zasadnicza różnica. Były jeszcze kolejne wybory, ale zostawię to sobie na osobne deliberacje... Niedługo będziemy wybierać „głowę” naszego państwa. Wyczuwam kolejny cyrk. 

Komentarze

Popularne posty