Gruby po wyborach
Gruby po wyborach
Wiem, wiem, wiem… niektórzy z was pewnie w ogóle nie pamiętają, co wydarzyło się 2 czerwca Anno Domini 2025, ale ja pamiętam to bardzo dokładnie. Ten tekst miał powstać zaraz po wyborach prezydenckich, ale szok i niedowierzanie, jakie ogarnęło mój organizm, były tak duże, że moralny kac zamiast maleć z dnia na dzień - rósł, powiększał się i niestety potęguje się codziennie, za każdym razem, gdy widzę nowego mieszkańca Belwederu. W zasadzie już sama jego wystająca głowa z okazałych okien tej budowli powoduje u mnie spory dyskomfort. Nie ze strachu, tylko ze współczucia, że 10 milionów mojego pięknego kraju dało się nabrać i wybrali kogoś, kto powinien zostać szefem ochrony w Biedronce, a nie przywódcą państwa, które od 89’ próbuje podnieść się z kolan… i za każdym razem, kiedy już prawie jest w pozycji pionowej, dostaje kolejnego strzała i upada ponownie.
Pamiętacie, jak zaczynał się „Gruby na wyborach”, opublikowany przed ostatnią elekcją parlamentarną? Śmiem twierdzić, że nie, wobec tego spieszę z przypomnieniem. A było to tak:
„- Głupi jesteś! - zaczynają jedni…
- Sam jesteś głuchy! - wydzierają się drudzy.
- Dajcie spokój, chodźcie na piwko, będzie luźniutko - wychyla się, lekko odklejony trzeci, z myślą, że to rozwiąże wszystkie problemy.
To tak mniej więcej wygląda obecny poziom debaty publicznej, pomiędzy partiami starającymi się o intratne stanowiska przy ul. Wiejskiej w Warszawie. Nazwa adresu nowego pracodawcy zobowiązuje. Większości z nich nadal słoma z butów wystaje.”
Kubek zamiast kielicha
Przypominam tamtą przedwyborczą batalię z wielu względów, ale przede wszystkim dlatego, że w kampanii prezydenckiej w 2025 roku na najważniejszy urząd w państwie w niewiele się zmieniło. Było podobnie, a nawet bardziej… Zaraz o tym przeczytacie, ale zanim do tego dojdę, chciałbym jeszcze przypomnieć koniec tamtego felietonu, bo zapewne również wyleciał Wam z pamięci, a był o wiele bardziej istotny niż jego początek. Żeby wówczas uświadomić ważność tamtego głosowania, sięgnąłem po zakończenie filmu „Indiana Jones i ostatnia krucjata”. Pisałem wówczas tak:
„Końcowa scena: odgrywający tytułową rolę Harrison Ford musi odszukać Święty Kielich, żeby ratować swojego umierającego ojca, pokonując trzy próby wiary. Dociera do jaskini, gdzie znajduje się Rycerz Okrągłego Stołu, który pilnuje relikwii. Niestety znajduje się ona pośród dziesiątek innych kielichów i tylko jeden z nich jest prawdziwy. Wybór złego powoduje śmierć, a dobrego - uzdrowienie. Obecny tam wojownik z mieczem - ostrzega: „Wybierz mądrze”!”.
Tegoroczne wybory były dużo ważniejsze, bo musieliśmy wybrać kielich dla ponad 37 milionów Polaków, żeby uzdrowić naród. I co? I zamiast uzdrawiającego Świętego Graala przereklamowana demokracja wybrała zwykły stadionowy plastikowy kubek, który zamiast „wody życia” był wypełniony niezidentyfikowaną cieczą o śliskiej konsystencji.
Klauni
Powiedzieć, że kampania prezydencka była istnym cyrkiem, to jak nic nie powiedzieć. Kandydaci starający się o najwyższy urząd w Polsce - oprócz oczywiście nielicznych - kompletnie pomylili ubieganie się o prezydenturę z przejściem pierwszego etapu w „Mam Talent”. Trzynastu, którzy stanęli do tego wyścigu prezentowało, różne formy, żeby przekonać do siebie głosujących. Jeden jeździł na hulajnodze i opowiadał o gipsowym jaju, a przed kamerami wprost mówił, że obiecuje wszystko to, co ludzie chcą mieć obiecane. Była starsza pani o głosie nastolatka w trakcie mutacji, która mianowała się imperatorką i choć naukowe tytuły oraz wiedza były naprawdę imponujące, to zdawać się mogło, że robi sobie jaja. Był człowiek, który wszędzie widział nacierających na niego Żydów, sodomitów i pederastów, próbował zatrzymać ich gaśnicą, a do tego chciał zostać nie tylko prezydentem, ale przede wszystkim naszym królem. Był reprezentant wspomnianego programu rozrywkowego, który jako marszałek izby niższej polskiego parlamentu, zapragnął zdobycia władzy absolutnej… a to dopiero początek. Idziemy dalej. Do wyścigu stanął również quasi - dziennikarz, który robił show w swoich programach, ale od początku zaznaczał, że wcale nie chce być prezydentem (sic!) - tak tylko zgłosił swoją kandydaturę dla zabawy (a ludzie i tak na niego głosowali, tak dla jaj) … akurat przechodził obok i potknął się przypadkowo, w konsekwencji czego dostarczył do komisji wymagane 100 tysięcy podpisów, żeby móc wystartować. Prezentowała się również pani z lewicy - drobniutka i delikatna osóbka - która chyba zapomniała, że to arena dla gladiatorów, a Polacy potrzebują siły, a nie delikatności i ludzkiej wrażliwości połączonej z empatią. Był jej kolega z lewej strony, który miał wizję rozwoju gospodarczego poprzez inwestycje w elektrownie jądrowe i zieloną energię, ale zapomniał, że my kochamy nasz polski węgiel, którego wydobycie już dawno jest nieopłacalne, lecz nie wolno wkurwiać górników i trzeba im dopłacać, żeby - nomen omen - nie wyszli na powierzchnię. Brały też udział osoby, które chyba szukały fejmu i stwierdziły, że to dobra okazja, żeby się pokazać i dzielić swoimi infantylizmami. I w końcu byli ci, co mieli największe szanse na zdobycie tego prezydenckiego stołka - czyli ten, co już raz przegrał, i ten, którego nikt nigdy nie widział: królik, a w tym przypadku kubek z kapelusza wyciągnięty przez prawicową partię z socjalnym programem… człowiek widmo. To w sumie nie było nic nowego, bo podobny manewr partia Jarka - niezdarka wykonała osiem lat wcześniej, kiedy to z innego kapelusza wyjęli człowieka, który po swoich rządach będzie bardziej kojarzony jako człowiek - mem - długopis z, eufemistycznie rzecz ujmując, dziwnym wyrazem twarzy - niż jako prezydent. Wówczas niezdarek tak przekręcił naród, że człowiek, który kompromitował się głównie na arenie międzynarodowej i podpisywał co mu podkładano, rządził tak długo, że gdyby nie konstytucja ograniczająca kadencyjność, rządziłby dalej. Najważniejszą rzeczą, jaką zapamiętałem z jego prezydentury było, jego odejście i słowa Pierwszej Damy, która przez osiem lat nie mówiła nic i nagle postanowiła - całkiem niepotrzebnie - się odezwać, rzecząc na koniec, że w sumie się cieszy, i zacytowała słowa piosenki: „to już jest koniec, nie ma już nic, jesteśmy wolni, możemy iść…”. Ja też się ucieszyłem z tego odejścia, podobnie jak Agatka, ale coś przeczuwałem, że jeszcze za wami zatęsknię…
Zakaz i chuj
Osobiście nie chciałem brać udziału w tym cyrku. Jak wspominałem wielokrotnie - obywatele z polskim paszportem, opuszczając swój kraj i mieszkając poza granicami Najjaśniejszej, obligatoryjnie powinni być pozbawieni prawa do brania udziału w jakichkolwiek politycznych głosowaniach. Nie mieszkasz w Polsce - nie głosujesz. Bardziej niż jasne. Zawsze w takich sytuacjach miałem w głowie Kanta: „Niebo gwiaździste nade mną i prawo moralne we mnie”. Mieszkając w innym kraju, sam sobie odebrałem to prawo i moralnie nigdy nie czułem, żebym mógł wybierać dla państwa, w którym nie mieszkam. Często śmieszyły mnie osoby, które pojawiały się w mediach stojąc na Wall Street z polskimi flagami, dumnie kroczyły do lokali wyborczych i z amerykańską dumą oraz łamaną polszczyzną mówiły o swoim polskim patriotyzmie. Obligatoryjny zakaz i chuj! Wyjechałeś - nie głosujesz! Póki co ja sam na siebie nałożyłem tego bana i pomimo politologicznego wykształcenia i publicystycznej pasji nie brałem udziału w żadnych polskich wyborach od 2012 roku, kiedy to właśnie zdecydowałem się na dezercję.
OKW
Jednak tym razem było nieco inaczej. Po pierwsze - wydarzenia w moim życiu i ogólny przebieg procesu adaptacyjnego w nowym państwie rozpoczęły myślenie o powrocie do ojczyzny. Po drugie - kraj nad Wisłą odwiedzałem dość często i widziałem, że to już nie jest ta sama ziemia, z której wyjeżdżałem. Zarobki wzrosły, ludzie - pomimo twojego alternatywnego wyglądu - już na ciebie nie patrzą jak na przybysza z innej planety… a małe oczy nie budzą kontrowersji. Po trzecie - poprzez moje zaangażowanie w działania polonijnej organizacji pozarządowej zostałem zastępcą przewodniczącego obwodowej komisji wyborczej, wobec czego nie musiałem pokonywać kilometrów, żeby dostać się do lokalu wyborczego, i głupio byłoby nie oddać głosu, skoro jestem na miejscu.
Praca w komisji wyborczej to naprawdę odpowiedzialna robota, szczególnie jako druga osoba po przewodniczącym. Trzeba przygotować lokal, odebrać wszystkie niezbędne materiały od konsula, zapoznać się z obszernym regulaminem i stać na straży, żeby wszystko przebiegło zgodnie z wytycznymi tego okazałego maszynopisu. Do tego należy przeliczyć i sprawdzić wszystkie karty do głosowania oraz odpowiednio je opieczętować, przygotować stanowiska do głosowania zgodne z klauzulą tajności, rozłożyć długopisy… - wszystko w zgodzie wytycznymi nałożonymi przez Państwową Komisję Wyborczą. W trakcie oddawania głosów trzeba było również zadbać o prawidłową liczbę członków komisji, która musi być obecna w lokalu, o bufecie nie wspominając. Podczas trwania głosowania należy również zachować szczególna powagę tego wydarzenia i to w sumie było chyba najtrudniejsze, bo widząc zachowania niektórych osób, ciężko było powstrzymać się od komentarza. Obserwując przychodzących ludzi, już po kilku sekundach byłem w stanie odgadnąć, na kogo oddają swój głos. Jedni byli ubrani w patriotyczne koszulki z powstańcami, kolejni przychodzili z własnymi długopisami, bo rzekomo nasze były zmazywalne, a jeszcze inni wchodzili z przerażeniem, jakby przeczuwali, nadchodzący kataklizm.
Że co?
Pierwsza tura wyborów nie wyłoniła zwycięzcy i potrzebna była dogrywka, ale liczenie zebranych przez nas głosów przyprawiło mnie o mdłości. Szczerze powiem - nie spodziewałem się, że tylu mieszkających za granicą swojego kraju Polaków, ma takie polityczne preferencje, które nijak się mają do ich obecnego otoczenia. Później ogarnęło mnie współczucie, bo zdałem sobie sprawę, jak muszą się męczyć, widząc na co dzień tyle różnych nacji, tyle szczęśliwych par jednopłciowych wychowujących swoje dzieci… i oni muszą na to wszystko patrzeć! Czego to ludzie nie zrobią dla pieniędzy. Norweskie korony wygrały z byciem w białym kraju, o którym tak bardzo marzą i za którym, jak się zdaje, tęsknią, oddając swoje głosy na ludzi, którzy za nic mają człowieczeństwo i zwykłą przyzwoitość. Zapytałem niedawno moich znajomych z Norwegii wprost: na kogo głosowaliście? I ku mojemu zaskoczeniu dumnie usłyszałem: na Brauna! …, że co, kurwa? Początkowo myślałem, że się przesłyszałem, więc zapytałem ponownie…: Na Brauna! Jak, kurwa, na brałna?! No nie mogłem w to uwierzyć i chciałem poznać ich argumentację - może ja czegoś nie wiem, może zaraz usłyszę jakąś logikę, której wcześniej nie dostrzegałem. Nie odpuszczałem: wytłumaczcie mi proszę, dlaczego na niego? Teraz usiądźcie i trzymajcie się czegoś…: „bo on tak ładnie mówi…”. Jak ładnie mówi?! „No tak ładnie mówi po Polsku”. Nie mogłem w to uwierzyć. Moi znajomi, którzy mieszkają w multikulturowym, wolnościowym społeczeństwie, głosują na typa z nacjonalistycznym poglądami (to tak naprawdę delikatnie mówiąc), za które poglądy wstydzi się i przed którymi ostrzega jego własna siostra… głosują na niego, bo „ładnie mówi”. Czaicie? Będąc imigrantami głosują na typa, który jest przeciwko imigrantom. Mój mózg tego nie ogarnia. Niestety nie był to odosobniony przypadek, bo zacząłem wsłuchiwać się w argumentacje innych i były bardzo podobna - jakby to były wybory przewodniczącego lokalnych ogródków działkowych. Mam do nich apel: wybór prezydenta państwa to nie jest wybór rodzaju parówki do hot-doga w sklepie z płazem! Kurwa mać!
Poproszę z kabanosem
Wracamy do wyborów. Zgodnie z przewidywaniami pierwsza tura nie przyniosła rozstrzygnięcia i w związku z tym konieczna była dogrywka, która przywitała dwóch graczy: polityka - prezydenta Warszawy, znanego na lokalnej i międzynawowej arenie - oraz plastikowy, nikomu nieznany stadionowy kubek z wątpliwą zawartością. Wynik starcia „polityk kontra kubek” mógłby wydawać się oczywisty, gdyby nie fakt, że decydowało społeczeństwo, które jakiś czas temu zostało podzielone. Krąży o nim powiedzenie: gdzie dwóch Polaków, tam trzy opnie - a można jeszcze dodać, że jak masz inne zdanie, to dostaniesz w ryj, bo tylko ja mam rację... Dodatkowo niektórym pomyliły się wybory prezydenckie z wyborem kabanosa… Szczerze powiem: już przed ogłoszeniem oficjalnych wyników, analizując rezultaty z pierwszej tury i obserwując nastroje społeczne oraz aparycje ludzi przychodzących do „mojego” lokalu wyborczego, miałem przeczucie, że spocony na finiszu Rafał - przepowiadany przez bukmacherów faworyt - może nie zostać głową naszego państwa. Niestety przeczucie mnie nie zawiodło. Pomimo coraz to większych petard wybuchających nad głową śliskiego Karola, ujawnianych przez dziennikarzy - od przejętej kawalerki, przez dowożenie kurtyzan do hotelu, po uzależnienie od snusa do tego stopnia, że nawet na oficjalnych spotkaniach trudno było mu powstrzymać warę - szóstym prezydentem po 89’ roku został Karol N.
Po nocnym przeliczaniu przez nas kolejnych głosów, w której znaczną przewagę miał spocony Rafał, po powrocie do domu i wczołgania się do łoża jeszcze tliła się we mnie nadzieja, że prezydenta z dziwnym wyrazem twarzy, zastąpi prezydent uszyty na miarę naszych czasów - spocony, ale jednak bez większego obciążenia wizerunkowego, znającego dobrze języki obce i szanowanego w Europie. Niestety po przebudzeniu czekała mnie bardzo niemiła wiadomość. Nastukany Karol połknął spoconego Rafała i będzie pełnił najwyższy urząd w państwie przez co najmniej pięć najbliższych lat. Kolejne kilkadziesiąt minut myślałem, że nadal śnie, że zaraz się obudzę i skończy się mój koszmar - nic podobnego.
Następne tygodnie, nadal z dużym niedowierzaniem, starałem się zrozumieć, co i dlaczego się stało. Kto na niego głosował? Jak to jest możliwe, że kubek z kapelusza zdobył ponad 10 milionów głosów (sic!). Ba! W zasadzie tak naprawdę nie wiadomo, ile dokładnie osób na niego głosowało, bo co rusz pojawiały się informację o przekręconych wynikach i innych anomaliach w okręgowych komisjach wyborczych - oczywiście na korzyść tego, który zwyciężył. Mój szok i niedowierzanie sprawił, że zacząłem bardziej zagłębiać się w oficjalne wyniki. Okazało się, że większość osób, które tak ochoczo wspierały tę śliską postać, to ludzie z zawodowym wykształceniem, pochodzący z miast i wsi do 20 tysięcy mieszkańców, głownie z regionów wschodniej Polski oraz ludzie młodzi. No i kibice… tfu… kibole o nacjonalistycznych poglądach, dla których idolem był malutki człowiek z wąsikiem odpowiedzialny za eksterminację 80 milionów ludków…, że komuś to jeszcze imponuje. No jacy wyborcy taki prezydent. Idźmy dalej.
Ciapek-C330
Nie trzeba być geniuszem, żeby zauważyć, że prawicowe środowiska mają się dobrze - żeby nie powiedzieć - coraz lepiej. Naprawdę ciężko mi zrozumieć, jak można popierać i klaskać ludziom, którzy chcą wyjść z Unii Europejskiej i stworzyć z Polski kraj, w którym będą żyli tylko biali patrioci, łączący się wyłącznie w heteroseksualne pary, posyłający swoje dzieci na cztery lekcje religii w tygodniu, prowadzone przez dziwnego pana w czarnej sukience, który będzie mówił wszystkim, jak mają żyć, choć w jego własnym życiu niewiele się z tym zgadza… Rozumiecie? Dla mnie to jakiś totalny pleonazm i pomieszanie z poplątaniem razy sto! Moi drodzy, prawicowe koleżanki i koledzy - czy tego właśnie chcecie? Ok 70% oddanych głosów na prawice to ludzie młodzi, którzy nawet nie pamiętają, jak to było, gdy Polski w Unii nie było. Jak czekało się na granicach, jakie były problemy z emigracją zarobkową i edukacyjną, z importem niektórych towarów i usług. Erasmus? Nic podobnego - były obozy harcerskie nad morzem lub w górach i jedyne, co miały wspólnego z nauką języka, to umiejętność trzymania języka za zębami, żeby nikt się nie dowiedział, że wszyscy się zataczają od nadmiaru wódy. Nie pamiętają tych dziurawych dróg, przestarzałych technologii, zaniedbanych starówek większych miast… a ci ludzie krzyczą, że chcą wyjść z UE. No spoko - kto następny? Rolnicy? Osobiście znam paru rolników, którym ta wspólnota gospodarcza pobudowała domy, pokupowała amerykańskie ciągniki, a nie jakieś „ciapki” C-330, unowocześniła przestarzałe gospodarstwa, i co? Unia jest be i jej nie chcemy - chcemy wrócić do swoich ciapków. Himalaje infantylności.
Mógłbym tak jeszcze długo wymieniać, ale nie chce się już denerwować. Na koniec chciałbym się do czegoś przyznać. Przez wiele lat pobytu za granicą w ogóle nawet nie myślałem o powrocie do Polski. Jak już wspomniałem, przyszedł czas i zacząłem naprawdę poważnie go rozważać. W myślach układałem sobie plan: wybierzemy normalnego prezydenta, który będzie współpracował z obecnym rządem i Unią Europejską oraz oddalał nas od Białorusi i Rosji… i cały plan jak psu w dupę. Już był w ogródku, już witał się z gąską… Pierdolę - nie wracam! Wolę być obcy w nieswoim kraju niż swój w kraju, w którym czuję się jak obcy.
Życzę Wam wszystkim więcej refleksji i pamiętajcie słowa profesora Władysława Bartoszewskiego: „warto być przyzwoitym”.
Łączę serdeczności.
Miejcie więcej niż wszystko!
Piona!


Komentarze
Prześlij komentarz