GRUBY NA BRAMCE
GRUBY NA BRAMCE!
Kocham
sport! A dokładniej, zajebiście uwielbiam leżeć na mojej średnio wygodnej,
ratanowej sofie i oglądać zmagania zawodników w kompletnie różnych
dyscyplinach. Począwszy od, jak mniema wielu rodaków, naszego narodowego
sportu, jakim jest piłka kopana, poprzez większość zmagań drużynowych i
indywidualnych wygibasów. Większości, gdyż nie do końca dostarczycielem
pożądanych emocji jest w moim przypadku piłka wodna czy też krykiet, co
prawdopodobnie wynika z pochodzenia geograficznego. Skończywszy na sporcie dla
zawodników-fizyków, czyli snookerze. W gwoli objaśnienia, to taka dyscyplina,
podobna do barowego bilarda, tylko z nieco większym stołem, mniejszymi
dziurami, w które ma wpaść trafiona kijem bila i ilością kulek. Kiedyś nawet
próbowałem oglądać zmagania szachistów, ale mała znajomość zasad i tempo emocji
doprowadziły mnie zmiany kanału.
Moja
bezsensowna miłość wzięła się zapewne ze skromnego dzieciństwa. Kiedy to, na
początku lat dziewięćdziesiątych, do wyboru było bieganie za piłką, zabawa w
wojnę z imitacjami broni wystruganych z patyków albo wiszenie na metalowej
konstrukcji do trzepania za pomocą takiej większej packi na muchy, dywanów.
Jako, że zabawa „w wojnę” mało mnie jarała, a wiszenie na trzepaku było dla
bab, wybrałem bieganie za okrągłą, napompowaną szmatą. Niestety, natura
postanowiła, że będę okrągłym misiem, a to oznaczało tylko jedno. Gruby na
bramce! Po zaakceptowaniu niechcianej pozycji, szybko do mnie dotarło, że nie
będzie to moje intratne zajęcie. Postanowiłem zostać biernym uczestnikiem
zmagań na zielonej trawce. Od tego momentu moją areną stał się duży pokój z
małym telewizorkiem, a kolegami z drużyny, zestaw wypoczynkowy ( fotel z pufą –
podnóżkiem i kanapa Mamy), zapewniający odpowiednią pozycję podczas sportowych eventów.
Prawdziwy zew kibica poczułem w dziewięćdziesiątym szóstym. Jak w finale euro,
Czesi, czyli „nasi”, rozprawiali się z nielubianymi od trzydziestego
dziewiątego Niemcami. Kibicowałem germanom, chyba w podzięce za przywożone
przez Ciocię słodycze. Ku rozpaczy większości krajan, Niemcy w końcówce meczu
pokazali Czechom faka i wygrali czempionat. Później był World Cup 98’ i
rozwalony w podskoku radości żyrandol u Mamy w pokoju. Nawet nie pamiętam
drużyn, które spowodowały wybuch mojej ekspresji. Z biegiem lat potrzeba
dostarczania emocji była coraz większa. Oglądanie napompowanej, toczącej się
bryły, przestało wystarczać, co spowodowało rozpoczęcie poszukiwań innych
sportowych występów. I tak, w zależności od sezonu, byłem siatkarzem, szczypiornistą,
skoczkiem narciarskim, a nawet chodziarzem podczas zmagań olimpijskich. Ważne,
żeby grali „nasi”, dumnie pocący się w narodowych barwach, niezniszczalni i
długowieczni, biało – czerwoni herosi. A wraz z nimi My, kibice! Jeszcze
bardziej dumni, jeszcze mocniej spoceni. O specyficznym, mocno chmielowym wyziewie. Podążający za nimi jak cień, zawsze i wszędzie. Dumni, a zarazem
wymagający i oczekujący tylko zwycięstw. Porażka nie wchodzi w grę! W razie
potknięcia i przegranej można dostać brudną szmatą w ryj! Życie Polaka, który
wybrał zawód sportowca nie jest łatwe. Nasza narodowa, dumna mentalność nie
akceptuje, żadnych porażek. Tyle ich już przerobiliśmy, że nie możemy
przegrywać. Trzy rozbiory, naście istotnych bitew i konfliktów w imię obrony
państwa nad Wisłą. Dwie Wojny Światowe i dziesiątki lat pod okupacją. Nie
możemy znowu polec! Jeszcze Polska nie zginęła...
Kanapowe przeżywanie sportowych emocji przestało
wystarczać. Zew kibica zaprowadził mnie na stadion lokalnej drużyny piłki
nożnej, grającej w jednej z niższych lig rozgrywkowych. I tak, jako dorastający
młodzieniec, o pokojowym nastawieniu i wiarą w lokalnych kopaczy dumnie
wkroczyłem na stadion. Wróć. Na coś, co miało być stadionem, ale zupełnie nie
przypominał tych sprzed pokojowego fotela. Nieważne gdzie, ważne z kim! Ja
chciałem być z „moją drużyną”, kibicować im i wspierać w trudnych momentach.
Szybko się jednak zorientowałem, że jestem w tym kibicowaniu w mniejszej
mniejszości. Spora grupa, wyglądających na najwierniejszych, zdawać by się
mogło, przyszła w zupełnie innym celu. Ich kibicowanie miało charakter bardziej
informacyjny. Dowiedziałem się między innymi, że Miedź Legnica, to k**wa,
szmata i latawica, Chrobry Głogów, to je**ne psy, a Czarni Żagań najgorsze
k**rwy. Po prezentacji miast partnerskich, przy jednoczesnej niekorzystnej dla
zespołu decyzji arbitra tego spotkania, dowiedziałem się również, kim jest ów
sędzia. Nie sądziłem, że jest aż takim łobuzem... Podawane, niezbędne
wiadomości okraszone były łopoczącymi na wietrze flagami. Sztandary były
leciwe, gdyż ich emblematy nawiązywały do ruchu faszystowskiego, powstałego na
początku XX w. we Włoszech. Następnie były wykorzystane przez człowieka, który
wyrżnął pół Europy i wprowadził podziały rasowe. Skąd one się wzięły w nic nieznaczącym
miasteczku? Może ktoś znalazł u dziadka w piwnicy, bo kiedyś tu były Niemcy...
Je**ć to. Nauczony nowego języka, a jednocześnie rozczarowany poziomem tej
hucpy i natłokiem niechcianych informacji, postanowiłem wrócić przed szklany
ekran i wytarty z emocji fotel. Nie tego się spodziewałem. Przecież nagle, nie
ogolę się "na zero" i nie zacznę wierzyć w ideologie, która była przyczyną
ludzkiego cierpienia. Skąd, w ogóle się to znalazło na stadionach? Ewidentnie
ktoś im odcina dostęp do tlenu i zdrowy rozsądek z higieną psychiczną, etyką i
moralnością, jak psu w dupę.
Z dziwnym poczuciem niechcianego kibica postanawiam
biernie wspierać wszystkich spoconych. Pomimo mniejszych wrażeń, cieszy mnie
ogrzane pomieszczenie i wygodny, choć nieco już wklęsły, fotel. Dodatkowym plusem jest zupełny brak
lokalnych wieści, kto jest kim i co wsadzają komu do buzi. Pogodzony z losem
rozsiadam się wygodnie i wcielam w rolę fana – obserwatora. Po latach
spędzonych przy kanapowym sporcie, zjedzeniu słonecznika liczonego w tonach i
doprowadzeniu kompletu wypoczynkowego do totalnej ruiny, coraz częściej odnoszę
dziwne wrażenie… Wydaje mi się, że te wszystkie stadionowe (nie) zachowania
wykraczają poza trybuny i panoszą się po naszych mentalnościach. Począwszy od
dziennikarzy pompujących baloniki przed każdym sportowym wydarzeniem, po
Janusza sąsiada, któremu telewizor, z powodu wiatru w plecy skoczka i
przegranej z „Niemcem”, zostaje wysłany w swoją ostatnią podróż. Niestety przez
okno. O dziwo, pomimo ogólnym zapewnieniom o braku napompowanej oczekiwaniami
bryły, rzeczywistość pokazuje coś innego. Nagle życie sportowca zmienia się w
Big Brothera. Śledzimy jego każdy ruch. Od rodzaju śniadania, poprzez
popołudniowe zakupy, aż po rodzaj materiału piżamy, w jakiej zasypia nasz
pupil. Wchodzimy zabłoconymi butami gdzie tylko się da! Wspomniane wrażenie
narasta, gdy balony nadziei przedwcześnie pękają, a wraz z nimi wylewają się
pomyje. Wyciąganie brudów, to nasza narodowa specjalność. Nie wystarczy nam
smutek i rozczarowanie samego zawodnika. Pomimo mentalnego nokautu zamiast z
pomocą nadciągamy z kolejnym ciosem. Zaraz, zaraz, gdzieś już to widziałem…
Nie dajmy się wkręcić w ten cały paździerz show. Zluzujmy
gumy w gaciach, nabierzmy dystansu i ogłady.
Zlikwidujmy wyimaginowane oczekiwania i przestańmy się spinać przy
porażkach. Osobiście Wam obiecuję, że świat się nie zawali jak Robert nie wygra
wszystkich wyścigów swoją formułką...
Komentarze
Prześlij komentarz