GRUBY NA ZMYWAKU.
Gruby na zmywak.
Nigdy
nie byłem wielkim fanem wyjeżdżania za granicę w celach stricte zarobkowych.
Podczas, jak zdawać by się mogło, największej fali migracji rodaków za hajsem,
czyli na przełomie ostatniego milenium, ja postawiłem na edukację i wymarzoną
pracę w demokratycznym i wolnym kraju. Zawsze wierzyłem, że zdając maturę i
kończąc studia, bez najmniejszych problemów znajdzie się intratną pracę, która
pozwoli na bezstresowe życie i spokojną śmierć. Osobiście będzie mnie stać na
nowe Jordany zamiast „adibasów“ z CCC i dębową trumnę zamiast desek z
najniższej jakości drewna. Nie wspomnę o rodzinnych wakacjach, na które będę
jeździł własnym, pięcioletnim samochodem (Seicento w gazie to nie jest
samochód).
Jako
zwolennik paternalistycznego państwa zawsze uważałem, że to właśnie kraj
naszego urodzenia jest odpowiedzialny za opiekę swoich obywateli. To właśnie od
państwa w dużej mierze zależny jest nasz status społeczno-ekonomiczny.
Oczywiście trochę musimy dać od siebie, ale żeby łapać grube ryby, trzeba mieć
odpowiedni sprzęt!
I
tak, po trzydziestu latach od rozpoczęcia tranzycji, czyli przejścia z jednego
systemu w drugi, przyszedł czas na małe podsumowanie naszego kraju. Tranzycji,
której - mogłoby się zdawać - końca ni chu..hu.. - nie widać! Jednak, żeby
łatwo nie było, ów łagodne przejście zalewała woda z kamieniami, gruzem i toną
mułu! Czy faktycznie poradziliśmy sobie z wolnością w demokratycznym
kapitalizmie? Czy może nadal jesteśmy w czarnej du.. dziurze? Czy nasze,
wybierane w demokratyczny sposób rządy, pomogły nam w osiągnięciu dostatniej i
spokojnej egzystencji? Zaraz się dowiecie, jak to wygląda w moim obiektywie.
Jeżeli spodziewacie się kolorowej laurki dla naszego kraju, to zastanówcie się,
czy na pewno chcecie czytać dalej.
Totalitaryzm,
który wtargnął z buta po czterdziestym piątym, przybierał różne formy
politycznego reżimu. Z kart historii i ludzkich relacji możemy się dowiedzieć,
że momentami było naprawdę ciężko. Totalna inwigilacja i brak swobodnego
dostępu do potrzeb (niekoniecznie) wyższego rzędu powodował ogólnospołeczny
sprzeciw. Z autopsji, jako rocznik „osiemtrzy“, pamiętam stanie w długiej
kolejce (a dokładniej siedzenie w wypasionym wózeczku, prosto z RFN)
i metalowe, ciężkie koszyki w sklepie Społem z ograniczonym wyborem produktów.
Z sentymentem wspominam Pewex, do którego zabierała mnie Mama, żebym mógł
popatrzeć na klocki Lego i Levisy. Jako syn pielęgniarki i nauczyciela tylko na
tyle było nas stać. Dobrze też pamiętam przywiezione przez ojca zabawki z Czechosłowacji:
zdalnie sterowany „Duży Fiat” - dla mnie i duży misio - dla starszej siostry.
Reszta zabawek w postaci strzykawek, igieł, kroplówek, bandaży etc. pochodziła
z „zakładu pracy“ rodzicielki, czyli szpitala.
Wspomniany
siostrzany misio, niczym niezadowolony opozycjonista ówczesnej władzy, jako
jeden z nielicznych w naszej rodzinie bardzo źle wspomina słusznie minione
czasy. W związku z tym, że samochodzik szybko mi się znudził z uwagi na
ograniczony dostęp do baterii, a sprzęt medyczny był pod ręką, pluszak z
podziemia miał naprawdę przejebane (powiedzieć, że nie miał lekko, to jak nic
nie powiedzieć). Pod przymusem władzy, czyli mnie we własnej osobie, musiał
zostać poddany różnego rodzaju zabiegom i operacjom. Nie obyło się również bez
rehabilitacji kończyn po złamaniach otwartych z dodatkowym przemieszczeniem. I
tak, z podłączonymi kroplówkami, dziurami od igieł i temblakiem na ręku, został
pierwszą i ostatnią rodzinną ofiarą polityki społeczno-gospodarczej ówczesnego
systemu. Poza okaleczonym pluszakiem w zasadzie obyło się bez reżimowych ofiar.
Noooo..., może poza wujkiem, któremu zamknęli „pegieer“ i musiał
przekwalifikować się na ochroniarza, bo nie było komu pustostanu pilnować.
Spośród
wielu przytaczanych wspomnień było trochę strachu w osiemdziesiątym pierwszym
(celowo pomijam inne ważne, społeczne zrywy takie jak Poznań ’56 czy pomorze
’70 ze względu na ich lokalny charakter). Powiało grozą w postaci czołgów na
ulicach i kilkudziesięcioma ofiarami. Niewzruszony naród zdawał się po tym
krzyczeć: „to tylko lekkie draśnięcie!“ Niczym Czarny Rycerz z Monty Pythona po
utracie w walce ręki podczas blokowania przejścia przez rzekę. Słusznie czy nie
- kogo to teraz powinno obchodzić? Albo szerzej... Jakie to ma obecnie
znaczenie, czy ktoś stał po słusznej stronie, czy współpracował z tymi czy
tamtymi? Jaki ma to wpływ na kreowanie naszego rozwoju w obecnych czasach? No,
moim zdaniem kurwa żaden (typowo polskie zastosowanie znanego na całym świecie
wulgaryzmu jako przecinek - zawsze chciałem to zrobić). Można wspominać, ale po
co od razu rozgrzebywać? Ciągłe deliberowanie nad historią totalnie niczego nie
zmieni! Zamiast tego można by się skupić na planowaniu lepszej przyszłości, a
pieniądze wydawane na historyczne obchody lub nowe pomniki zasłużonych osób
inwestować przykładowo w nowoczesną technologię czy naukę etyki w szkołach,
gdyż stajemy się hermetycznym, nacjonalistycznym i pełnym zawiści narodem! Coś
ewidentnie poszło nie tak, jak powinno. Nie raz słyszałem, że „za komuny było
lepiej”. Na początku, jako dziecko, nie wiedziałem jak ktoś może tak pieprzyć,
skoro wtedy nie było niczego, a teraz jest wszystko! Dopiero później
zrozumiałem, że w tym powiedzeniu w ogóle nie chodzi o wymiar materialny.
Z
rozmów, przeprowadzonych głównie z moją rodzicielką, ale i nie tylko, można
dostrzec coś zupełnie innego. Coś, co teraz mogłoby się zdawać, miało zupełnie
inny wymiar. Coś, czego na próżno szukać w dzisiejszych wspólnotach czy
zwykłych, codziennych, międzyludzkich relacjach. Czasami pojawia się w trudnych
dla narodu momentach. Wówczas emanuje od nas bezinteresowna pomoc, budująca
społeczny monolit oraz wzajemne wsparcie i szacunek dla każdego obywatela.
Więcej o tym nieco później...
Tymczasem nadchodzi
wymarzona demokracja i oczekiwana, gospodarczo-społeczna wolność. Pojawiają się
pierwsze Najki w obuwniczym i snickersy w kiosku z gazetami. Na wyciągnięcie
ręki są kolorowe telewizory, automaty piorące i drzwi antywłamaniowe w
promocji. Ekskluzywny Pewex przebranżowił się w sklep, gdzie możesz kupić krem
na dzień, na noc, do góry, do dołu, pod pachy i do du... dziury. Jest wszystko!
Tylko kogo na to stać? Jedynie nieliczni potrafili się odnaleźć w „nowych
czasach“. Większość społeczeństwa ledwo wiąże koniec z końcem, wyszukując
najtańszych, a co za tym idzie - najniższej jakości produktów. Od tekturowego
papieru toaletowego po samochody z podobnego surowca.
Pojawia
się sąsiedzka zawiść, kombinatorstwo i dążenie ponad wszystko do celu. Klasa
średnia przestała istnieć. Byli biedni, w chuj biedni i ci, których było stać
na błyskotki i prywatne lekcje angielskiego. Już w podstawówce dało się
zauważyć wyraźną stratyfikację społeczną. Jak ktoś miał hajs, to był kimś!
Niestety, nie były to dzieci pielęgniarek czy nauczycieli. Dodatkowo nam
wszystkim, jak mantrę, powtarzano, że jak olejemy naukę, to będziemy kopać rowy
i zostaniemy... nikim! Turbo bzdura! Po dwudziestu latach od tej waszej
przepowiedni „Wiesiu” po podstawówce, który pracuje na budowie, bo nauczył się
układać płytki (na wagarach), zarabia dwa razy tyle, co nauczyciel po
dwóch fakultetach. Ta cała wasza przepowiednia… Nostaradamusami raczej nie
będziecie.
I
tak, zagrożony widmem machania łopatą, a jednocześnie mając na uwadze
doświadczenie w branży medycznej (misio może potwierdzić), postanowiłem, że
będę lekarzem. Niestety, szybko wybito mi ten pomysł z głowy i zaraz po
podstawówce poszedłem do Technikum Samochodowego. Dopiero później połączyłem
kropki i domyśliłem się, że chodziło o nauczenie mnie reperacji samochodów
ojca, bo zaprzyjaźniony mechanik wraz z przypływem aut zza zachodniej granicy
miał coraz więcej roboty, nie wspominając o wątrobie do kompleksowej
regeneracji. W „samochodówce” bardzo szybko uświadomiłem sobie, że uwalone
smarem ręce to nie moja bajka. Na szczęście z pomocą nadeszła
wychowawczyni-polonistka, która szybko odkryła moje humanistyczne skille. I
tak, przystępując do matury, planowałem studia dziennikarskie.
W
tym samym czasie rozpoczęły się pierwsze grupowe pielgrzymki za kasą. Modne
były wyspy zjednoczonego królestwa, kraje Beneluxu, niezniszczalne Niemcy i
trochę mniej południowe słońce. Trochę mniej - chyba tylko dlatego, że
odległość całkiem spora i mentalność nieco bardziej pozytywna. Ja, w nadziei na
zdobycie odpowiedniego wykształcenia, a w konsekwencji wymarzonej pracy z
wynagrodzeniem porównywalnym do zagranicznych zarobków, postanowiłem zostać w
moim ukochanym kraju. I to był kurwa błąd (tym razem ów światowe słowo
zastosowane dla wzmocnienia wypowiedzi)!
Zaczynając
studenckie życie, od razu wiedziałem, że będę musiał sam zarabiać na swoje
utrzymanie. Wynagrodzenie pielęgniarki starczyło na zakup słoików i
przygotowanie dla mnie przetworów „na wynos”. Ojciec się obraził… chyba
chodziło o te nienaprawione auta. Wobec tego, zaraz po odebraniu indeksu,
pojechałem odebrać ciuchy do pracy w firmie ochroniarskiej „Ranger”. Moim
zadaniem było pilnowanie osiedla nowo powstałych szeregowców przed intruzami z
zewnątrz, czającymi się na zawartość piwnic i mieszkań tej „arystokracji”.
Zadanie poważne – wynagrodzenie minimalne, czyli 680 zł netto. Dla porównania
dodam, że wynajem kawalerki w kamienicy z dziurawymi oknami i piecem kaflowym w
jedynym pokoju to koszt sześciu stów. Nie trzeba być matematycznym geniuszem,
żeby zauważyć, że zarobki są nieadekwatne do podstawowych potrzeb! To ma być to
opiekuńcze państwo?
Z
upływem lat wcale nie było lepiej. Po pracy w ochronie zatrudniłem się przy
tworzeniu „ogrodów marzeń”. Gdy nadchodziła zima i roboty na zewnątrz było jak
na lekarstwo, rozkładałem wodę w jednym z supermarketów (dzięki uprzejmości
kolegi - pozdro, Roki!). Żeby jednak ukończyć studia, musiałem odbyć praktykę w
mediach. Chwilowo wróciłem do swojego rodzinnego miasta i udało mi się
zatrudnić w lokalnym „szmatławcu”. Nie był to szczyt moich marzeń, ale dzięki
temu mogłem podszkolić dziennikarską praktykę i pisarski warsztat. Po trzech
miesiącach charytatywnej pracy dostałem dziennikarską umowę. Umowę kurwa
zlecenie – 700 zł netto! Szału nie było, ale mówili do mnie „Panie Redaktorze”,
czyli +10 do zajebistości. Po kilku miesiącach pisania gniotów i produkowania
sponsorowanych dodatków, naczelnej spóźniał się okres i zostałem wyj… rzucony.
Redaktorka postanowiła się mnie pozbyć, bez podania jakiegokolwiek powodu.
Wówczas, nadzieją dla mnie na dalszą karierę, był powrót do studenckiej
metropolii i znalezienie pracy w upragnionych mediach. Dyplom był, praktyka
była, chęci i początki dziennikarskiego pazura - obecne. Bez żadnych znajomości
aplikowałem do różnych gazet, radia, telewizji… Dajcie mi, chociaż pisanie
ulotek do „Kałflandu”! Nic z tych rzeczy. Może gdybym miał na nazwisko
Kapuściński albo chociaż jakiś Lis byłby moim wujkiem… No, nic podobnego.
Miałem nazwisko nauczyciela wuefu.
Po
miesiącu intensywnych poszukiwań skończyły się oszczędności i wisiało nade mną
widmo powrotu na „garnuszek Mamy”. Mimo że perspektywa całkiem wygodna, to
jednak nie do tego w życiu dążyłem. Brak odzewu z wymarzonych mediów zmusił
mnie do poszukiwania czegokolwiek, byle zostać w tym mieście cudów. Strach
przed korzystaniem z maminej zastawy był tak duży, że zatrudniłem się przy
myciu okien na budowie. Dodam tylko, że był listopad, a brak prądu na placu
budowy zmuszał nas do mycia zimna wodą, która zamarzała po minucie. Na
szczęście w końcu pojawił się progres finansowy i dziesięć złotych za
godzinę (na rękę) przekonało mnie do pozostania w tej firmie. Przez
okrągły rok przecierałem szlaki przy sprzątaniu. Poznawałem sprzęt, technologię
i odpowiednie zastosowanie poszczególnych środków chemicznych. Po tym okresie
okazało się, że „moja firma” poszukuje specjalisty ds. marketingu do filii w
dużym mieście. Złożyłem aplikację i bez większych problemów otrzymałem
wyczekiwane stanowisko. Nadal nie było mnie stać na rodzinny samochód, ale po
pierwsze: nie miałem rodziny, po drugie: do stanowiska przypisany był...
służbowy, czerwony, Fiat Seicento. Na szczęście nie miał gazu i był w wersji
sport (to nie jest żart)! Podpisany pięcioletni kontrakt nie pozwalał na zakup
mieszkania, ale dawał dużą satysfakcję z pracy i byłem Panem z marketingu.
Szał! Pod koniec mojej zakontraktowanej umowy, gdzie i tak notabene było mnie
stać tylko na zakup garażu dla własnego pojazdu widmo, zacząłem negocjować
przyszłe warunki dalszego zatrudnienia. Zaproponowano mi kolejne pięć lat i
podwyżkę w wysokości - uwaga - dwustu złotych. (Wstawiłbym po słowie dwustu mój
ulubiony słowny przecinek, ale zostawię sobie trochę na później i sami to
zróbcie. Następnie przeczytajcie to zdanie z odpowiednim przecinkiem... )!
Po sześciu latach całkiem owocnej współpracy dostałem brudnym mopem w
ryj.
Zbiegło
się to wówczas z pierwszymi powrotami znajomych zza granicy. Budowane przez
nich jednorodzinne domy, samochody z salonu i widok szczęśliwych
twarzy dawał wiele do myślenia. Jak to jest możliwe, że zakręcanie
słoików w Anglii daje ci pięć razy więcej hajsu niż posada „marketingowca” w
Polsce? Ej, rządzie! To jest ta wasza droga dla zapewnienia dostatku swoim
obywatelom? To jest jakiś żart! Może i droga, ale bardziej leśna przecinka niż
wysokiej jakości asfalt dla większego komfortu podróży. Tym razem nie dałem się
zrobić w jajo. Podziękowałem za wspaniałą posadę i postanowiłem wyjechać za
granicę.
Mój
wybór padł na Skandynawie, ponieważ miałem tam rodzinne koneksje i wizytując je
od czasu do czasu, podobał mi się widoki i panujący mentalny spokój. Oczywiście
tamtejsze zarobki były również sporym argumentem „za”, ale komfort finansowy,
to nie wszystko. Był tylko jeden mały problem. Mój poziom języków obcych, był
bardzo kiepski, żeby nie powiedzieć - żaden. Po angielsku znałem brzydkie słowa
pochodzące z amerykańskich piosenek, a po norwesku władałem tylko Hi, czyli
koleżeńskim powitaniem. W związku z tym nie miałem dużego wyboru co do
charakteru zatrudnienia. Szukałem czegokolwiek. Selekcja była pomiędzy robotą
na budowie jako pomocnik a operatorem maszyny myjąco-suszącej (potocznie zwanej
"zmywakiem"). Jako że dready pod kaskiem to ciężka sprawa, a praca
operatora zmywarki do naczyń była pod dachem, długo nie myślałem. Może stawka
trochę niższa, ale porównując wcześniejsze zarobki, to było jak szczęśliwy los
wygrany na loterii. Czaicie? Praca na zmywaku bez znajomości języka była płatna
niczym posada burmistrza w trzydziestotysięcznym miasteczku w Polsce. Chapeau
bas dla rządu! I tak zaczęła się moja przygoda ze zmywakiem. Lekko nie było.
Zapierdalałem nocami i za dnia czasami. Zmywałem naczynia, czyściłem przypalone
garnki. Od czasu do czasu dostawałem resztkami jedzenia w twarz. Czasami czułem
się jak ścierwo. Co ja tu właściwie robię? Wówczas przypominałem sobie fragment
z filmu „American Beauty”. Jak Kevin Speacy rzuca pracę w „korpo” i aplikuje do
pracy w McDonald’s na składanie bułek do kupy; babeczka czyta cv i mówi, że nie
potrzebują menadżera, szukają kogoś do składania... - Ja chcę to robić! Żadnej
odpowiedzialności, żadnych sztucznych biznesowych spotkań, naszpikowanych grą
aktorską i różnymi technikami marketingowymi czy socjo-psycho-pedago-logią.
Dajcie mi te bułki! - U mnie było bardzo podobnie.
Wszystkie
wątpliwości znikały wraz z pojawianiem się wypłat za tą gównianą robotę.
Doceniałem to, że nie muszę dużo myśleć i było mnie stać na pierwsze porządne
auto, nie wspomnę o świecących Jordankach. Za najbardziej wyszydzaną pracę było
mnie stać na prawie „wszystko”. Niech żyje zmywak! I pomimo skrawków jedzenia
na czole, cieszyłem się z tego, że teraz w spokoju mogę składać myśli i
planować dalsze ruchy. Mój wewnętrzny zen i osobista kontemplacja były tylko
czasami zakłócane toksycznymi ludźmi, którzy próbowali pokazać mi, gdzie jest
moje miejsce. I znowu cała ta frustracja mijała wraz z otrzymaniem
wynagrodzenia na konto. Nie sądziłem, że życie jest takie proste. Osobiście -
polecam.
Minęło
parę lat. Już miałem wracać do kraju i witać się z gąską. Trzydzieści wiosen to
chyba wystarczający okres, żeby uporządkować państwo pod względem gospodarczym
i społecznym. Rządzili tamci, siamci i jeszcze inni. Pewnie zdążyli poprawić
jakość życia, tym bardziej że predyspozycje były spore. Skoro za PRL-u
produkowaliśmy samochody to pewnie teraz wypuszczamy nowiuśkie promy kosmiczne
w kolorze: „kość słoniowa”. Chyba będzie spoko. Pojechałem przetrzeć
szlaki…
Zarobki
się podniosły, koszty życia jeszcze bardziej. Pracy jest sporo, ale na budowie
i w warsztatach mechanicznych, bo fachowcy zapomnieli wrócić zza granicy. Jak
chcesz otworzyć firmę, to nawet jak nie zarabiasz, musisz płacić - bo masz
firmę. Nepotyzm ma się świetnie. Jak nie masz znajomości albo chociaż kasy, nic
nie załatwisz. Społeczeństwo? Podzielone w każdym względzie. Jedni chcą być
wolni inni zniewoleni. Jak wyglądasz inaczej, to pewnie jesteś jakimś gejem
albo - jeszcze gorzej – homo sapiens sapiens! Skandal! Bardziej bulwersują
marsze z gumowymi fallusami niż faszystowskimi flagami. Publiczna telewizja
stała się rządową propagandą. Jak masz więcej niż sąsiad, to zapomnij o
przyjaznym uśmiechu. Jutro będziesz miał mniej - już on o to zadba. Gdyby
tego było mało, patriotyzm mylony jest z nacjonalizmem. Państwo zabiera biednym
i dokłada bogatym. Jakby Robin Hooda oglądali od tyłu. I tak od trzech dekad.
Czas się zatrzymał. Tylko Seicento zmieniło się na elektryka i tylko jedno
pozostaje niezmienne: „gdzie dwóch Polaków tam trzy opinie”.
Co
tam się, kurwa, dzieje? To jest ta demokracja oparta na politycznym
pluralizmie, która miała nas doprowadzić do narodowego dobrobytu? To ja
osobiście wolę powrót do czasów produkcji tych Nysek i Junaków. Nie wspomnę już
o ludziach, którzy kiedyś pomagali sobie bezinteresownie albo za kiełbasę i
boczek. Tymczasem, jak za Norwida: „Polacy - naród wspaniały, społeczeństwo
żadne”.
I
wszystkie moje marzenia o opiekuńczym i przyjaznym państwie - jak psu w dupę!
Nic tu po mnie. Zawijam się z powrotem zmywać naczynia. Muszą być czyste i
lśniące przed nadejściem nowych gości. Dokoła otaczają mnie Himalaje
normalności i spokoju. I myślę sobie – jak to jest, że pracując za granicą na
zmywaku, budowie czy patrosząc dorsze stać cię na normalne życie. Pracując w
Polsce, bez biznesowych koneksji, stać cię na kupno garażu albo działki pod
uprawę ogórków! I jeszcze ludzie się na ciebie wrogo patrzą bo uśmiechnięty
idziesz ulicą…
Proszę
to natychmiast wyłączyć! Halo? Jest tam ktoś? Przestańcie się bawić tymi
guzikami…!
Ps. Nie pozdrawiam
jesiennej depresji, deszczu i zmywania naczyń, które przyczyniły się do
lekkiego poślizgu, przy pisaniu tego tekstu.
PIONA!


Komentarze
Prześlij komentarz