GRUBY NA DIECIE



Gruby na diecie!

Byliście kiedyś na diecie? Założę się, że każdy z Was i to wielokrotnie. Pewnie prym wiodą kobiety, ale my też nie jesteśmy gorsi. Dałbym sobie za to rękę uciąć, tylko już kiedyś próbowałem takiego zakładu i przegrałem. Na szczęście, nie było to na poważnie, i ręka nadal hula. Dietujemy się wszyscy. Czasami z powodów chorób, czasami z powodu złej samooceny, ale w większości, żeby podobać się innym, i może trochę sobie. Być zgrabnym i powabnym, wysportowanym, i umięśnionym tak, żeby wszyscy zwracali na nas uwagę. Jestem turbo fit! Głupie zidealizowane marzenia, które nie prowadza do niczego dobrego.

Odkąd sięgam pamięcią, byłem gruby. W przedszkolu naśmiewali się ze mnie, w podstawówce szydzili, a w szkole średniej nie mogłem znaleźć dziewczyny, bo łatwiej mnie było przeskoczyć niż obejść. Problem z podrywem był na tyle dolegliwy, że zacząłem poważnie planować przeprowadzkę na „czarny ląd”. Był to skutek wyemitowanego dokumentu o przywódcach wiosek, w tamtym regionie świata. Wówczas, Pani Krystyna Cz. czytała: „Im większy brzuch wodza, tym większa wioska, a co za tym idzie, powodzenie u lokalnych niewiast. Dzięki takim atrybutom ( kamera najeżdża na ogromny bebzol lokalnego guru ), mieszkańcy czują się bezpiecznie, a wioska się powiększa…”. W tamtym okresie, brzmiało to naprawdę zachęcająco, tym bardziej, że osobista frustracja narastała w zawrotnym tempie. Niestety, moje plany pokrzyżował, brak połączenia PKS-u z afrykańską osadą. I tak, zamiast wymarzonej podróży, wybrałem krajowe studia, w trakcie których, faktycznie trochę schudłem, lecz nie z mojej winy. Był to efekt uboczny, który pojawił się w momencie podejmowania życiowych decyzji. Czy lepsze jest piwko nad Odrą, czy porcja ziemniaków z kotletem. Wybór był prosty, wobec czego zupa chmielowa, wygrywała ze wszystkim. Wówczas, najbardziej zadowolona była Mama, która od dziecka chciała, żeby jej syn miał wysportowaną i atletyczną sylwetkę. Szkoda, że nie wiedziała, iż ów utrata wagi w tamtym okresie, była efektem mojej wewnętrznej walki, pomiędzy zdrowiem, a samopoczuciem. Pożywne jedzenie, czy relaksujące piwko? Czas w bibliotece, czy trening na siłowni? Naiwnie myślała, że taniej jest mi jeść warzywa, niż antrykoty z argentyńskich krów i stąd taka sylwetka. Tymczasem, prawda była bardziej przyziemna. Delektowałem się dębowym mocnym oraz pętem myśliwskiej podsuszanej, kontemplując otaczającą mnie rzeczywistość. Później, było już tylko gorzej. Dostałem siedząca pracę, a kupowane jedzenie miało być tanie i dobre, a nie zdrowe. Siedziałem, jadłem i puchłem.

Cofnijmy się jednak do czasów, kiedy pierwszy raz dotarło do mnie, że coś tu nie gra. I tak, jako kilkulatek utknąłem „w ślizgawce”, umieszczonej na szkolnym placu zabaw. Nie, żebym zjeżdżając się zaklinował, ale wchodząc po drabince na górę, dostrzegłem, że nie ma tam podestu. Był to zapewne skutek, tranzycji początku lat 90’. Dlatego też, większość takich quasi zabawek, była mocno zdezelowana. Na „mojej”, po wejściu zardzewiałą drabinką do góry, widniały odsłonięte pręty, zamiast bezpiecznego podestu. Po zdobyciu szczytu, ukazywała się zjeżdżalnia, równie ryża, jak reszta stelażu. Nie wiem co, ale coś, skłoniło mnie do przeciśnięcia przez ów niezabezpieczone kątowniki. Zdecydowałem, że nie będę jak jakiś „zwykły zwyklak”, po prostu ślizgał się na pupie. Pomyślałem, iż ułatwię sobie podróż na dół i zamiast znaleźć się tam wyznaczoną, logiczną trasą, przecisnę się pomiędzy i wyląduję na ziemi. Co, za błyskotliwy pomysł! Nie udało się! Utknąłem! Totalnie się zaklinowałem…brzuchem! Otaczająca mnie dziatwa, wyglądała na bardziej zaskoczoną ode mnie. Słyszałem tylko wołanie przerażonych gówniaków: „Panie woźny, panie woźny, ratukuuuuuu”! Notabene, strasznie dziwna nazwa funkcji, etymologia mało znana. Nie wiadomo, czy od wożenia skoszonej trawy na taczce, czy od wożonka po szkole, jako druga, najważniejsza osoba po dyrektorze. A więc, nie mogłem się stamtąd wydostać! Złota rączka przybiegł po krótkim nawoływaniu i przeciągnął mnie z powrotem. Co za akcja! Ratowanie uwięzionego grubego. „Utknął grubas pomiędzy prętami na ślizgawce plejciebie…” – już słyszę te opowiadania przy rodzinnym grillu. Woźny zrobił swoje. Zostałem uratowany z uścisku szkolnej rozrywki.

Następnie, o ile mnie pamięć nie myli, był pseudonim pijący do mojego obłego wyglądu. Dorastający w latach 90’, zawsze dostawali „ksywy”. Łysy, gruby, chudy, siwy, kulawy… Teraz, chyba mówią na to „nicname” albo jeszcze inaczej. Mnie nazwano „Bubu”. Dopiero później, wydedukowałem poprzez dogłębną analizę, że to nie był przypadek! Pośród powszechnie znanych w tamtych czasach kaset VHS, odtwarzanych na „wideło”, były bajki Hanna-Barbera. Był miś Yogi i Bubu. Łapiecie? Dwa niedźwiadki z parku Yellowstone, kradnące jedzenie. Mnie nazwano Bubu (to ten mniejszy). Podobno, zawsze byłem głodny i pytałem się wszystkich o jedzenie. Plotka głosi, że zamiast pierwszego słowa „mama”, było „kiełbasa”! I tak, zostałem stratyfikowany społecznie z powodu mojego wyglądu. Najgorzej!

Później, było już nieco mniej zabawnie. Nadgorliwa rodzicielka, zaobserwowawszy u mnie nienaturalny przyrost tłuszczu, postanowiła zabrać mnie do dietetyka klinicznego, w celu ustalenia żywieniowej strategii. Z początkiem lat 90’, nie była to powszechnie stosowana profilaktyka. Jednak, Matula robiła co mogła. Ów specjalista, znajdował się ponad 40 km. od miejsca zamieszkania, toteż podwójny szacun, że zdecydowała się na takie poświęcenie. Podróż pociągiem w tamtych latach, była dużo łatwiejsza niż obecnie. Raz, dwa, i byliśmy na miejscu w wojewódzkiej przychodni. Jedyne co pamiętam, to tyle, że starszy Pan doktor spojrzał i powiedział: no tak, za gruby! Następnie, wykonał pomiary potwierdzające jego wstępną diagnozę. Wręczył ulotkę z prawidłowym żywieniem i pomachał na dowiedzenia. I tak, nieświadomie wpadłem w proces, który permanentnie pojawiał się i znikał w moim życiu. Po drodze na PKP, Mamunia od razu postanowiła wprowadzić lekarskie zalecenia. Siedząc w pociągu, serwowała mi pumpernikiel z sałatą, pomidorem, i powietrzem pomiędzy. Ochyda! Usłyszałem wówczas: „koniec z jedzeniem po nocach i naleśnikami”! No kurwa, najgorzej. Zabierają mi moje wszystko! - „Teraz będziesz jadł zdrowo i dietetycznie, musisz to zrzucić,  żadna dziewczyna Cię nie zechcę”! – groziła, dynamicznie machając palcem. A ja, nadal nie wiedziałem, o co chodzi z tymi dziewczynami. Moi koledzy, ze żwirowego boiska, jedzą wszystko i jest cacy? Są bardziej niż chudzi i mają po jednej sympatii na każdym osiedlu. Ja jadłem to samo co oni, i chuj! Stawałem się coraz większy! Do tego, zawsze musiałem stać na bramce. To jawna dyskryminacja! Lubiłem jeść rzeczy, które naprawdę mi smakowały. Babcine pierożki czy naleśniki z serem, cukrem, i śmietaną! Przypieczone mięsko w różnej postaci, no i lody… tony lodów, i słodyczy, prosto z „Niemczech”. Ktoś głodny? „Wody się napij” – mawiali… Niestety, początkowy dietetyczny zapał, niczego nie zmienił. Po chwilowych restrykcjach, płaczem wymuszałem to, co misie lubią najbardziej. Mamita, wolała zrobić i mieć spokój, niż bezskutecznie tłumaczyć. Nie miała mocy! Następnie, już w szkole średniej, „dzięki” reformą Balcerowicza, a co za tym idzie rosnącej inflacji, mogłem jedynie liczyć na chleb z keczupem, czasami z makrelą i cebulą. Rzadko kogo, było stać na serwowanie przygotowanych, dietetycznych dań. Wówczas, jadło się to, co było w zasięgu domowego budżetu, a w moim przypadku oznaczało to tylko jedno: więcej misia Bubu!

Ze zdjęć z czasów studenckich, wydedukowałem, że byłem najchudszy. Oczywiście, dużo brakowało mi do normalnej wagi, ale dziewczyny już tak nie uciekały, i brzuch mi nie przeszkadzał przy oglądaniu wiadomo czego. Niestety, był to efekt uboczny studenckiej nędzy oraz życiowych wyborów, wspomnianych powyżej. Jednak im dalej w las, tym… drzewa były grubsze. Po studiach, rozpocząłem pracę w biurze, „i to był kurwa błąd!” – cytując kabaretowego klasyka. Siedząca praca sprawiła, że kilogramów przybywało. Niefortunnie, moje biuro znajdowało naprzeciw „Tesco”. „Dzięki” temu na śniadanie miałem hot-dogi, zapiekanki, tosty, i inne frykasy. Pracowałem, jadłem i powiększałem się do czasu, kiedy pierwsze wkurwienie, związane z niechcianą otyłością, pojawiło się, jak siadając na kanapę, musiałem podpierać się ręką, żeby nie zrobić tego za szybko, i niczego nie popsuć, łącznie z sobą. Pomyślałem wtedy – trzeba poszukać kolejnej metody na zrzucenie tego niechcianego balastu! Niestety, ulubiona przeze mnie „dieta kiwi” ( jem wszystko oprócz kiwi), nie przynosiła spodziewanych rezultatów. I tak, dzięki dostępnej technologii mogłem studiować różnorakie sposoby na odchudzanie, które jak grzyby po deszczu, pojawiły się w owym czasie w „internetach”. Moją uwagę zwróciła dieta Dukana, która nie ograniczała jedzenia, a tylko zalecała spożywanie nabiału. Same białko przez pierwsze dwa tygodnie. Całkiem spoko - no to jadłem. Twaróg z rybami, ryby z twarogiem, ryby z rybami, twaróg z twarogiem, i tym podobne, niewysublimowane posiłki. Oprócz tego, że w zasadzie toaleta w domu była niepotrzebna, to faktycznie chudłem. W kolejnym etapie mogłem dodać warzywa i piec swój chleb. Szał! Po dwóch albo trzech miesiącach, rezultaty mojego wysiłku były naprawdę widoczne. Brzuch już tak nie ciążył, i siadałem bez podpórki. Dodatkowo bez wysiłku, mogłem dostrzec swoje stopy. Pomyślałem sobie – ok, jesteśmy w domu! W nagrodę wciągniemy jakiegoś „kebabcia”. Jak tylko poczułem smak tego wariactwa, od razu odleciałem! Po kilku miesiącach jedzenia białkowego świństwa, grillowane mięso w bułce, smakowało jak zimne piwko z rana na kacu. Dotyk Boga, czy tam Buddy w moim przypadku. Oszalałem! Tak mi to smakowało, że w ogóle nie myślałem o konsekwencjach i zamawiałem kolejne porcje. Niestety „efekt jojo” pojawił się szybciej, niż się zorientowałem. Skurwiel, przyszedł ze zdwojoną siłą. Byłem już taki gruby, że jak szukałem mieszkania na wynajem, to tylko na parterze, żeby uniknąć niepotrzebnej wspinaczki. Zauważyłem również, większe spalanie w moim automobilu. Na szczęście, auto było służbowe i nie dostałem po kieszeni. Później, było dużo życiowych zakrętów i związanego z nimi stresu. Znowu schudłem. Zaraz po tym, wynająłem mieszkanie w kamienicy, gdzie za płotem znajdowała się restauracji z wiadomym pajacem. Z braku czasu i lenistwa zacząłem się tam stołować. No, nie polecam. Wróciłem do stanu, gdzie łatwiej mnie było przeskoczyć niż obejść. Nie chodziłem, kulałem się do przodu. Koledzy się ze mnie śmiali i porównywali mnie z Jelczem, który potrzebuje 20 litrów diesla, żeby odpalić. Ja potrzebowałem kiełbasy, żeby ruszyć.

W tym obłym kształcie, udałem się za granicę w celu poszukiwania lepszego życia. Zacząłem fizyczną prace w restauracji. Po raz kolejny, malałem z dnia na dzień, dzięki ruchowi i dostępnym produktom, które nie zawierały niewiadomego składu. Chudłem w oczach i chciałem więcej. Znalazłem się w kraju aktywnych ludzi. Wszyscy biegają, trekingują, uprawiają wszelakie sporty, są po prostu fit! To ten moment! – myślałem. Bezobsługowe siłownie były jak kościoły na polskich osiedlach - wszędzie. Za niewielkie pieniądze, mogłeś ćwiczyć na profesjonalnym sprzęcie godzinami! Boiska i bieżnie w każdej szkole. Wróciłem do biegania za piłką i w przeciągu dwóch lat zgubiłem ponad 20 kg. Znowu jestem w domu! Nic bardziej mylnego. Przyszła kolejna zima. Mieszkając w krainie deszczowców, chęć pobytu na świeżym powietrzu, szybko mija po zapoznaniu się z poziomym deszczem. Wówczas, naprawdę czułem się dobrze i wiedziałem, że muszę kontynuować tę dobrą passę. Postanowiłem zapisać się na siłownie. Dostałem kartę, zrobiłem opłatę i wyruszyłem do pracy nad tym, o czym moja Mama i te obiecane dziewczyny marzą od dawna. Pełny wiary i energii wszedłem do środka siłki i po dwóch krokach stanąłem. Nie mogłem zrobić kolejnego ruchu. Zatrzymała mnie ściana smrodu! Zapach był tak intensywny, że musiałem się przez niego przedzierać jak Indiana Jones przez pajęczyny w katakumbach. Pierwsza myśl była tylko jedna – uciekaj! Przypomniałem sobie wówczas naukowe badania, które traktują o ludzkim węchu i dowodzą, że jest bardzo słaby i po kilku minutach przystosowuje się do otoczenia. Posłuchałem nabytej wiedzy i udałem się do przebieralni, walcząc po drodze z różnymi, szczypiącymi w oczy fetorami. Za każdym razem po wejściu było tak samo, ale wskakiwałem na sale i robiłem swoje. Najpierw bieżnia, parę siłowych przyrządów, łyk wody, lekki streching i do domu. W im lepszej byłem formie, tym odór na siłowni był gęstszy. Nigdy nie sądziłem, że na przeszkodzie do osiągnięcia smukłej budowy ciała, będzie przeszkadzał mi ludzki smród. Nie chciałem rezygnować z powodu takiej błahostki. Czy oni w ogóle się myją? Może nie wiedzą, że to trzeba żelem albo mydłem chociaż… Walcząc z niewidzialnym wrogiem robiłem swoje. Pewnego razu, nie czując już żadnego zagrożenia, ćwiczyłem na elektrycznej bieżni. Nawet tego nie zauważyłem, kiedy na tym samym przyrządzie obok, zainstalowała się nieznana postać. Początkowo nie zwróciłem na nią uwagi, ale po jakimś czasie dotarło do mnie to, czego najbardziej się obawiałem. Niespodziewanie zaatakowała mnie pierwsza fala gazów, zapewne wydobywająca się z tylnych części jego organizmu. Jeszcze tylko pół godziny – myślałem i starałem się skupić na swojej rutynie, niczym się nie przejmując. Niestety, mój mózg się poddawał wraz z kolejnymi wdechami tego czegoś. To jest prawdziwy survival a nie, jakieś tam, bieganie po lesie! Po kolejnej porcji niechcianych woni, poddałem się. Przerwałem trening, przebrałem się i po prostu uciekłem. Biegłem do domu, a za mną gonił minie ten okropny fetor. Jeszcze przez parę dni nękał mnie przy wykonywaniu domowych czynności. Przegrałem. Nie mogłem znieść tego odoru i rozwiązałem umowę z miejscową pakernią. Epicki smród kontra miś Bubu: 1:0.  

Zacząłem poszukiwać kolejnych diet. Dieta taka, siaka, sraka, tego, i tamtego. Nie możesz jeść tych i tamtych produktów. A inne zalecały jeszcze inaczej: możesz jeść wszystko, ale nie zawsze. Pojawiły się też komercyjne suplementy, które pomagają zrzucić wagę. Od magicznych tabletek po kaktusy do picia. Trochę tego jest, co by tu wybrać? Każda jedna przekonywała o swojej słuszności. Te najbardziej efektywne, były najbardziej restrykcyjne i odwrotnie. Próbując dobrać odpowiednią, wykryto u mnie podagrę. Najgłupsza choroba świata. Objawiała się bólem dużego palca u nogi, zawsze prawej. Ból to mało powiedziane! Paluch tak cię napier….  nie dawał ci spokoju, że nie byłem w stanie podnieść się z łóżka! Co za gówno! Lekarz przypisał leki i kazał brać do końca życia. Oczywiście ja wiedziałem lepiej i nie posłuchałem znachora. Zasięgnąłem lektury i dowiedziałem się, że najbardziej szkodzi mi mięso i piwo. Czaicie? Dwie rzeczy, bez których normalny, szanujący się mężczyzna, nie może funkcjonować. Przecież ja się wychowałem na kiełbasie! To było moje pierwsze słowo! Co za przeklęta karma! No dobra, bierzemy to na klatę i zmieniamy sposób żywienia. Mięso zastąpiłem wegetariańskimi imitacjami a piwo, wodą z imbirem i cytryną. Od czasu do czasu jakaś ruda lub biała. Przecież nie będę brał żadnych tabletek, wystarczy że zmienię sposób percepcji i wszystko będzie cacy. Większość tych diet, moja również, miały wspólny mianownik: jedz warzywa, dużo warzyw…. Noooo…, nienawidzę warzyw. Przypominają mi ten pumpernikiel z pociągu jak kożuch w przedszkolnym kakao. Nie maja smaku, nie są smażone, no i takie jakieś miałkie ogólnie. Dlaczego, jako dorośli ludzie, nie możemy jeść tego, co nam smakuje, a musimy jeść to, co jest dla nas chu… zdrowe i zalecane, i oczywiście poprawia naszą sylwetkę oraz samopoczucie? To jawna niesprawiedliwość, dajcie mi tego kogoś, kto to kontroluje. Niech mi to logicznie wytłumaczy!

Stając się nieplanowanym peskaterianem, miałem nadzieje na szybki powrót do formy. Niestety dla mnie, od razu zorientowałem się, że tosty z potrójnym serem i wegetariańskie buregry nie powodują rozwoju wymarzonej rzeźby. Wręcz przeciwnie. W połączeniu z egzystencjalnym stresem, szkodzą podwójnie. Wróciłem do tego, co było 15 lat temu. Kanapa i ręka do podpórki. Na całe to nieszczęście, moja głowa zaczęła trochę inaczej pracować i uświadomiłem sobie, że tak po prostu musi być. Nigdy nie będę fit i raczej nie zostanę trenerem personalnym, czy nawet wiarygodnym sprzedawcą kaktusów w płynie. Nie stanę się z dnia na dzień modelem, i nie zamierzam sobie odmawiać jedzenia, które lubię i mi smakuje. Nie zrezygnuje z alkoholu i tostów o drugiej w nocy, tylko po to, żeby ktoś zwrócił na mnie uwagę. W dupie mam czyjąś uwagę, dopóki lekarskie badania nie wykazują żadnych anomalii, wszystko jest pod kontrolą. Wiem, że nie jest to łatwe w czasach gdzie kult ciała jest ważniejszy niż inteligencja. W czasach, gdzie napompowani kolesie podbijają Internet, nie w związku z nabyta wiedza i życiową mądrością zaczerpniętą nomen omen z „Nichego”, tylko godzinami spędzonymi na podnoszeniu wszystkiego dookoła. W świecie, gdzie więcej subskrypcji na „YT”, mają trenerzy personalni niż Ajham Brahm, który poszerza naszą duchową świadomość. W publicznej przestrzeni, gdzie programy publicystyczne przegrywają oglądalnością z transmisjami walk spoconych kolesi i wypacykowanych „gucii” w klatkach. I większość z nas dokoła, szuka ideałów zaczerpniętych z tych pato – występów, czy mediów społecznościowych. I każdy, prowadzi tę wewnętrzną walkę. Być czy nie być fit! Jak tego dokonać, z czego zrezygnować? Kogo słuchać, jaką dietę wybrać? Chcę mieć ciało jak aktor z hollywoodzkiego filmu lat 90’, no może bez tych wąsów. Muszę przestać jeść co lubię, a zacząć co mi nie smakuję, ale wpływa na poprawę własnego wyglądu. Iść na siłownię, i pomimo smrodu rzucanego pod nogi, pracować nad wymarzoną budową ciała. Biegać na siłę bo takie są trendy, a na śniadanie jeść owsiankę ze smakiem. Próbowaliście w ogóle tego czegoś? Ja próbowałem i to był ku… wiadomo co. Przełykanie tych roślin przypominało mi o goniącym mnie smrodzie, można stracić przytomność! To tak, jakbyś płytę wiórową zalał mlekiem i dosypał owoców. Stawała mi w gardle i nie mogłem tego przełknąć! Na szczęście nie musicie tego doświadczać. Są inne metody. Nie istnieją otaczające nas problemy, są tylko rozwiązania. Od radykalnych, takie jak obcięcie nogi i pozbycie się z dnia na dzień od 10 do15 kg po mniej drastyczne.

Bądźcie po prostu sobą i nie martwcie się zbytnio tym, czym nie powinniście. Przychodzę do Was z radą. Do tych wszystkich, co mają problemy wynikające z własną akceptacją, i którym dzisiejszy kult sylwetek sprawia, że czują się gorsi. Do tych, którzy chcą wyglądać „jak z okładki”, i przez całe życie próbują różnych metod, powodujących coraz to większą frustrację, i pogarszające się samopoczucie. Nie róbcie niczego na siłę! Bądźcie takimi jakimi jesteście i zaakceptujcie siebie. Nie odmawiajcie sobie tego, co lubicie, dopóki nie ma to wpływu na wsze zdrowie. Jedzcie, pijcie i bawcie się, będąc szczęśliwi. Jeżeli ktoś nie zwraca na was uwagi ze względu na wygląd to jest nikim! Niczym ten okropny fetor z siłowni, którego należy najpierw omijać, a później się do niego przyzwyczaić. A jak przeszkadza za bardzo, ewakuować się natychmiast. Nie martwcie się tym, jak wyglądacie, albo co, o Was, mówią inni. Nie odmawiajcie sobie przyjemności, bo to jest modne. Róbcie to, co uważacie za słuszne względem siebie a nie innych. Nie słuchajcie innych a „Gruby” niech będzie z Wami i z tłuszczem Waszym! Alleluja!








Komentarze

Popularne posty